Pierwszy czerwca to chyba najważniejsza data w naszym wędkarskim kalendarzu, rzecz jasna z wyjątkiem okresów nadzwyczaj dobrych brań  z naszego niezawodnego kalendarza słoneczno-księżycowego :).  Tak naprawdę to dręczenie tych wszystkich kwietniowych okonków czy majowych boleni było jedynie zabijaniem nudy oczekiwania  na chwilę, gdy NARESZCIE będzie można powłóczyć za łodzią  własnoręcznie wykonane sumowe woblery. Bo stwierdziliśmy bez najmniejszych wątpliwości że sumy, podobnie jak bolenie, na woblery pozyskane metodą wymiany towarowo-pieniężnej po prostu nie biorą- i już. A że przez  maj mieliśmy dość okazji aby napatrzeć się dosłownie na całe stada intensywnie zerujących dużych sumów, a łowisko rozpoznaliśmy w detalach jeszcze w zeszłym i pozaprzeszłym roku więc tylko poczucie elementarnej przyzwoitości (oraz moja wrodzona niechęć do wczesnego wstawania) powoduje że na łódce meldujemy się nie o godzinie 5:30 ale spokojnie i z godnością o 9tej.

Od razu płyniemy na miejsce gdzie jeszcze kilka dni temu widzieliśmy zmasowane ataki sumów na powierzchniową  drobnicę ale tam cicho głucho i smętnie, nie dzieje się dosłownie nic a na powierzchni nie widać ani śladu żerowania czegokolwiek. Plan A, czyli ułowienie sumowego potwora “z ręki” chwilowo uznajemy za mało obiecujący więc  wdrażamy plan B czyli trolling. Pogoda jest piękna. Ciepło, lekki wiaterek i czerwcowe słoneczko nie pozostawiają cienia wątpliwości że mimo mocno podwyższonej, mętnej i niosącej całe naręcza rozmaitych chwastów wody złowienie okazowej ryby jest tylko kwestią czasu. Pływamy więc po naszym świetnie rozpoznanym “bankowym” łowisku w te i nazad a z każdą godziną tego pływania miny wydłużają nam się coraz bardziej. Woblery trzeba ściągać dosłownie co kilka minut i oczyszczać z rozmaitych pozaczepianych paskudztw, pogoda kilka godzin temu przestała być piękna a zrobił się zwyczajny upał- natężenie słonecznego żaru już dawno przekroczyło granice dopuszczalności. A ryby (jakiejkolwiek) ani śladu.

Na domiar złego pojawiły się niepokojące objawy fizycznej niezdolności do dalszego wysiłku wśród załogi. Najpierw Wujek Janek pozieleniał na twarzy, niedługo potem Pipmek przestał szczekać  co było niewątpliwą oznaką że sytuacja stała się naprawdę poważna. Albowiem jeśli  Pimpek na łódce nie ujada to można się spodziewać jednej z dwóch sytuacji życiowych – albo śpi albo zdechł. A ponieważ widoczne było po jego zrozpaczonej minie  że o spaniu nie może być mowy więc zachodziły poważne obawy że zbliża się okoliczność nr 2. W tej sytuacji nie było innego wyjścia niż spłynięcie do portu. Ja trzymałem się jeszcze, albowiem przygotowany na każdą ewentualność miałem na podorędziu całą baterię odpowiednio schłodzonych napojów wzmacniających, ale pijący wyłącznie wodę wujek Janek i Pimpek musieli wycofać się na z góry upatrzone pozycje w celu poratowania zdrowia. Zostałem na łódce sam z poważnie nadwątloną przez upał (i te cholerne śmieci) wolą walki. Ale nie po to zrywałem się skoro świt o ósmej, żeby teraz wymięknąć- w najważniejszym dniu wędkarskiego roku sum musi w łódce wylądować i już. Bo inaczej cały tegoroczny sezon sumowy może okazać się tak pechowy, jak ten boleniowy.

W celu awaryjnego uzupełniania załogi dzwonię więc do Damiana (już występował na tym blogu w zeszłym roku z ładnym sumkiem), który zjawia się i zajmuje miejsce na dziobie naszej motorowej fregaty. Po jakiejś godzinie pływania notujemy zmniejszającą się w oczach ilość płynących wodą śmieci a ja, zmęczony wielogodzinnym operowaniem swoim nowiutkim trollingowym zestawem (bezprzelotkowe wędzisko 25 lbs + morski multuiplikator) postanawiam połowić chwilę rekreacyjnie lekkim (jak na sumowe standardy rzecz jasna) kijem cw do 90 g. A tak po cichu to się przyznam że wcale tu nie chodziło o zmęczenie. Po prostu jestem wyznawcą przesądu, że nowy kij na swojej pierwszej wędkarskiej wyprawie nigdy nic nie łowi, a na 90tce już kilka ładnych sumków zdążyło w przeszłości wyjechać. I rzeczywiście- nie minęło 5 minut od zmiany sprzętu jak następuję potężne uderzenie ryby w wobler prowadzony po płyciźnie przed mostem kolejowym. Szybko orientuje się że ryba nie jest mała, ponadto wartki prąd wody dodatkowo pomaga jej w walce. postanawiam więc spłynąć z nią w dryfie na spokojniejszą wodę nie dając szansy na ucieczki i odpoczynek. Po kwadransie sumek zaczął słabnąć:

Bąbelki na powierzchni to pierwsza oznaka że sumek zaczyna słabnąć-  zwieracze mu puszczają 😉

Niedługo potem pokazał się w całej okazałości i można było ocenić wstępnie jego rozmiar (1.5 metra, może 10-15 cm więcej lub 5 cm mniej)

Etap drugi- ryba traci  siły oraz orientację w przestrzeni i coraz częściej zdarza się jej wypływać na powierzchnię

aż wreszcie na powierzchni ukazała się wąsata morda i po jej wielkości wiedziałem, że trzeba się szykować na  wciąganie do łodzi rybki ważącej ponad 30 kg

Etap trzeci- wyczerpany sum pozwala na wyciągnięcie pyska nad powierzchnię

Pozostały do pokonania już tylko drobne problemy techniczne – solidne chwycenie sumka za dolną szczękę i wciągnięcie go do łodzi (podziękowania dla Damiana, dla którego był to debiut w roli sumowego podbieraka):

Zdecydowany chwyt za dolną szczękę gwarancją sukcesu. Należy koniecznie pamiętać o rękawicy, bo tarka suma potrafi ponoć oskórować dłoń!

Lądowanie ślizgiem przez burtę. Ciało suma jest pokryte śluzem tak śliskim, że jedzie po burcie  jak po lodzie

Potem chwila oddechu dla załogi, wyczepienie woblera, pomiar i uwolnienie wąsacza.

O sukcesie można mówić dopiero wtedy gdy całe ciało ryby leży wewnątrz łodzi.

Rzadko zdarza się w trollingu aby sumek połknął woblera  aż tak głęboko.

Nikomu z załogi nawet przez myśl nie przeszło że można by sobie taką rybkę …ehm…powiedzmy zatrzymać. Wypad z łodzi!

Wszystko poszło nad podziw gładko i sprawnie, a całość wydarzenia od momentu zacięcia do lądowania ryby w łódce trwała ok. 25 minut. I tu muszę pochwalić Damiana. Jak na młodszego aspiranta wędkarskiego sprawił się znakomicie!

 

8.06.2019

Właśnie skończyłem montaż i można już obejrzeć filmik z całego zajścia 🙂