Nikomu, kto służył w prawdziwym wojsku, nie trzeba wyjaśniać co oznacza tytułowe pojęcie, ale na użytek całej reszty pokazuję i objaśniam. Otóż rozmaite wojskowe święta w rodzaju Dnia Wojska Polskiego, Dnia Sapera, Święta Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych itd. itp. były w MON-ie rutynową okazją do zasypywania żołnierzy deszczem nagród, odznaczeń, awansów, przepustek, urlopów i innych pożądanych dóbr. Od czasu do czasu zdarzało się jednak ten, że ów złoty deszcz spadał niespodziewane, zupełnie bez żadnej oficjalnej okazji. Nagle ze sztabu dywizji przychodził rozkaz i sypały się podwyżki dla kadry, a dla prostych żołnierzy awanse, nagrody oraz urlopy. Wojsko nazywało takie niespodziewane erupcje łaskawości przełożonych Świętem Konia i żartowało, że całe to radosne zamieszanie jest  bezpośrednim efektem  tego, że ponoć kilka dni wcześniej teściowa dowódcy okręgu przeniosła się  do lepszego świata.

Podobnie bywa również w życiu cywilnym i chyba każdy wędkarz miał w swojej karierze takie dni, że jego połów zupełnie nagle, niespodziewanie i bez żadnego racjonalnego powodu przekroczył najśmielsze nawet oczekiwania. Dwa lata temu zdarzyło się np. Wujkowi Jankowi złowić dwa ponad 170 cm  sumy dosłownie w ciągu 15 minut efektywnego trollingu- ledwo wypuściliśmy jednego a tu chwilę późnej na jego wędce zameldował się drugi taki sam albo nawet większy. W tym roku zdarzyło się wędkarskie Święto Konia wreszcie i mnie. A wszystko rozpoczęło się od tego, że jestem mało odporny na sytuacje, gdy koledzy po kiju nie dość że opowiadają mi tzw. głodne kawałki to jeszcze stanowczo nalegają,  żebym w nie uwierzył.

Owe głodne kawałki bywały rozmaite. Począwszy od opowiastek o iluś tam braniach ogromnych sumów które niestety za każdym razem jakoś tak nieszczęśliwie się spinały (w ciągu trzech pracowitych i efektywnych sezonów sumowych spiął mi się JEDEN, w dodatku bynajmniej nie gigant a skromna metrówka), do wieści o wielkich rybach seryjnie odcinających przynęty tak jakby miały w pysku sekator. Ostatnio słyszałem  o 2.5 metrowym sumie którego ktoś tam (ale nie wiadomo dokładnie kto, choć wszyscy cumujemy łódki w tej samej przystani i siłą rzeczy jakoś tam lepiej lub gorzej znamy się nawzajem) zdołał ponoć wyciągnąć na brzeg kilka kilometrów poniżej łowiska, oraz o metrowym boleniu (nie ma metrowych boleni, a już na pewno nie ma takich metrówek które można złowić na płytkiej wodzie używając sklepowej przynęty tzw. zawieszki, przeznaczonej do łowienia na dużych głębokościach) który spiął się tuż-tuż przy burcie łódki.

W tle widoczne koryto wypływu ogrzanej wody z wrocławskiej elektrociepłowni  

Łączyło te wszystkie bajki z mchu i paproci  właściwie tylko jedno- miejsce akcji, czyli okolice wypływu do Odry ciepłej wody z miejskiej elektrociepłowni. Wiosną jest tam, z uwagi na gromadzącą się drobnicę,  rzeczywiście znakomite łowisko boleni, w jego okolice przypływają również sumy w celu odbycia tarła ale teraz, gdy temperatura odrzańskiej wody przekroczyła 20 C, to na logikę  przedstawiciele obu wymienionych gatunków nie mają najmniejszego racjonalnego powodu aby gromadzić się masowo akurat tam, mając do dyspozycji kilkanaście  km Odry od śródmieścia do jazu na Rędzinie, z mnóstwem co najmniej równie atrakcyjnych i zasobnych w pokarm żerowisk.

Z drugiej jednak strony często bywa tak, że w  najbardziej nawet niedorzecznych bajeczkach dla grzecznych wędkarzy tkwi  jakieś ziarno prawdy, a opowiastek o nadzwyczajnych wydarzeniach przy wypływie było zbyt dużo aby można je było ciągle zbywać machnięciem ręki. Ponadto miałem na ich temat pewne bardzo brzydkie podejrzenie i ostatnio postanowiłem osobiście zamienić je w pewność. W tym celu wykonałem w przydomowym warsztaciku  trzy odpowiednio duże i ciężkie zawieszki (czyli tonące woblery z mocowaniem w grzbiecie), uzbroiłem w  nierozginalne sumowe kotwiczki  i w środę, czyli 9 czerwca, zameldowałem się przy elektrociepłowni. Popływałem trochę w trollingu, łowiąc  50 cm szczupaczka z brzydką szarpaną raną na boku, po czym zakotwiczyłem niedaleko wypływu i zacząłem obławiać jego okolice “z ręki”.

Szczupaczek złowiony na trolling w pobliżu elektrociepłowni. Widać, że nie tylko te straszliwe sumy i ogromne bolenie spinają się tamtejszym “łowcom”. Cóż, kosa nie wybiera 🙁

Metodyka była dokładnie taka jaką  stosują moi znajomi wędkarscy bajkopisarze, czyli prowadzenie zawieszki w toni tempem ekspresowym, stosowanym wprawdzie przy połowie boleni ale przecież nie tą przynętą!. Efekty przyszły dość szybko bo już po kilkunastu minutach poczułem na kiju (cw do 80 g, miałem się przecież mierzyć z sumami) ciężar sporej ryby. Nie żadne uderzenie, nie tzw. pobicie ale nagły i spory opór. Zacięta ryba przez kilka chwil zastanawiała się co robić a następnie bez ostrzeżenia zaczęła odpływać w siną dal tempem godnym U-boota, w krótkim czasie wyciągając mi z kołowrotka drobne 100 metrów linki mimo całkiem mocno przykręconego hamulca. Po czym równie nagle się zatrzymała.

Podstawowa broń łowców ciepłolubnych metrowych boleni i gigantycznych sumów- sprinterów, czyli tzw. zawieszka

Coś takiego nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy w trakcie kilkudziesięciu lat spinningowania, z lekka osłupiały wybieram więc kotwicę, odpalam silnik i płynę w kierunku domniemanego krokodyla zmierzyć się z nim po raz drugi. Przykręcam mocniej hamulec kołowrotka, napinam kij i zaczynam ciągnąć zwierza w kierunku powierzchni, on w odwecie ponownie włącza czwarty bieg, niestety po kilku chwilach walki nagle czuję na kiju całkowity luz. Zwijam linkę z samą tylko przynętą na końcu- ryba (?) wyczepiła się, dokładnie tak jak to opisywali koledzy po kiju. Sprawdzam groty kotwic (ostre) i linkę, stwierdzając brak na niej najmniejszej nawet kropelki śluzu co automatycznie wyklucza suma jako sprawcę całego zamieszania. W kręgu podejrzanych pozostają więc tylko: łódź podwodna, płetwonurek, bóbr (on jeden ma czym odgryzać przynęty!) oraz ciepłolubne, niedrapieżne importy: karpie, tołpygi i amury.

Następnego dnia zjawiamy się w podejrzanym miejscu już we dwóch, by ostatecznie zweryfikować opowieści o biorących tu potworach. Najpierw trollujemy przez  godzinkę po całym łowisku w celu  wykrycia żerujących sumów, a gdy to nie przynosi żadnego efektu, to kotwiczymy i obławiamy okolice wypływu zawieszkami. Po kilkunastu minutach orania ciepłej wody znowu go mam – potężne uderzenie w przynętę wygina kij niemal w pół ! “Coś” zapięło się wprawdzie ale znowu stoi przez kilkanaście sekund w miejscu po czym niespiesznie odpływa w bok. W międzyczasie Wujek Janek wybiera kotwicę i odpala silnik, więc gdy zwierzak, tak jak poprzednio, nagle włącza “czwórkę” to  jesteśmy gotowi. Nie ma mowy o wyciąganiu dziesiątków metrów linki, płyniemy za nim łodzią a ja metodycznie podciągam potwora ku powierzchni. A gdy po kilku minutach pojawia się na niej przez moment płetwa ogonowa formatu A4 to już wiem, z kim mamy do czynienia. To tołpyga.

 

Tołpyga Odra

Tołpyga jeszcze walczy. Chodź malutka do podbieraka 🙂

Po dalszych kilku minutach holu i szamotaninie z podbierakiem paskuda nareszcie ląduje w łódce- 110 cm długości, w rękach oceniam ją na sporo ponad 20 kg wagi.

Tołpyga Odra

Ogromna tołpyga już w podbieraku. Istna z niej ślicznotka – śmiało mogła by konkurować z głowaczem o tytuł najpiękniejszej ryby naszych wód 🙂

Wujek Janek stanowczo nalega aby darować jej życie, a ja, mimo początkowo jednoznacznie wrogich zamiarów, włączam tryb zdrowego rozsądku (pomijam rozterki etyczne, ale…co zrobić z dwudziestoma kilogramami rybiego mięsa?) więc staje na tym że jednak wypuszczamy szkodnika.

Tołpyga Odra

Wielka tołpyga i jej zdegustowany łowca

A rybia kanalia, w podzięce za okazane dobre serce, na odchodnym demoluje  jeszcze moją wysłużoną 80tkę, co można sobie obejrzeć na krótkim filmiku dokumentującym najważniejsze momenty zajścia:

Tołpyga – szkodnik naszych wód. Po stracie kija nikt mnie już nie przekona, że jest inaczej 🙂

Mając już nareszcie pełną jasność co do rzeczywistej tożsamości owych  metrowych boleni i monstrualnych sumów-sprinterów  grasujących w okolicach elektrociepłowni szybko opuszczamy to miejsce aby resztę popołudnia spędzić uprawiając dla odmiany normalną formę wędkarstwa czyli standardowy trolling. Niecałą godzinę później Odra nagradza nas za uwolnienie paskudy kolejną okazałą zdobyczą – długim na 170 centymetrów sumkiem.

Sum 170 cm

Wielki sum walczy o wolność

Tym razem wszystko poszło gładko, sprawnie i bez żadnych ekscesów, ściśle według metodyki wypracowanej przez lata wspólnego pływania.

Sum 170 cm

Sum, mordo ty moja…chodź do Wujka

Sum 170 cm

Wspólnymi siłami wciągamy suma do łódki. Pimpek dzielnie pilnuje, by wąsacz nie zwiał 🙂

Sum 170 cm

Dwa zakazane ryje 🙂 Przy okazji, sum wziął pewnie, woblera ma aż w przełyku. Nie to, co u konkurencji spod elektrociepłowni 🙂

Jak sobie przypomnę nasze pierwsze duże sumy, z którymi spływaliśmy do brzegu aby je potem pracowicie wyciągać na trawę to mnie pusty śmiech ogarnia. Całe wydarzenie, tym razem bez żadnych skrótów i cięć, również można obejrzeć na naszym youtubowym kanale:

Hol suma 170cm. Zwracam uwagę, jak nam zwierzak rósł w trakcie walki. Na początku martwiliśmy się, czy przekroczy metr, a pod koniec, gdy pokazał się na powierzchni, Wujek Janek  zobaczył w nim nawet “coś pod dwa metry” 🙂

Cierpliwym czytelnikom należy się  jeszcze wyjaśnienie owego “strzelania płetwami piersiowymi” imitującego spinanie się ryby . Otóż te większe sumki walcząc o wolność potrafią owinąć się plecionką napinając ją przy okazji płetwami piersiowymi, po czym robią  gwałtowny zwrot. Plecionka zsuwa się wtedy po guzkowatych krawędziach płetw (efekt jest taki jakby ktoś szorował po lince tępą piłą albo jakby plecionka tarła o jakąś wyboistą podwodną przeszkodę) po czym spada z nich nagle uwalniając nawinięty zapas, co skutkuje niespodziewanym “strzałem” i wyprostowaniem się wygiętego wędziska zupełnie tak, jakby  linka pękła  lub ułamał się grot kotwicy. Mimo, że obaj świetnie o tym efekcie wiemy,  to każdorazowo taki “strzał” powoduje nagłe przyspieszenie akcji serca i przebłysk uczucia zawodu że to chyba  już “po ptokach”.

Sumek z filmu wykonał dodatkowo jeszcze jedną sumową sztuczkę. Otóż krótko po zacięciu nagle przyśpieszył i zaczął płynąć w kierunku łódki. Efekt w postaci prostego kija i luźno zwisającej linki był jeszcze bardziej nieprzyjemny, bo do złudzenia przypominał odgryzienie się sporego szczupaka wraz z przynętą. Nieświadomy wędkarz zwija  luźną linkę w przekonaniu, że być może właśnie stracił zdobycz życia, aż tu nagle na końcu plecionki z powrotem materializuje się wielkie rybsko i rozpoczyna się druga odsłona zabawy. To uczucie nagłego zawodu i rozczarowania oraz następującej chwilę późnej radości, że niespodziewanie nadal jesteśmy w grze, to jeden z nieodłącznych elementów pływania za sumem sprawiających, że polowanie na te ryby dostarcza emocji nieporównywalnych z żadną inną formą słodkowodnego wędkarstwa. A że osoby ze słabym sercem albo  psychiką mogą zapłacić za takie huśtawki emocjonalne własnym zdrowiem to już zupełnie inna sprawa. Może więc lepiej dla nich, aby od sumów trzymały się z daleka. Niech się raczej emocjonują  obserwacją spławika przy braniu krąpia 😉

 

Marudny Henio 🙂